reklama
reklama

Ona w górach: Jak Małgosia zdobyła Elbrus

Opublikowano:
Autor:

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

ONA MA MOC Zdobyła Elbrus - najwyższy szczyt Kaukazu. Choć nie było łatwo - Nogi grzęzły w śniegu, trzeba było uważać na szczeliny wypełnione wodą. Plecak nie dawał odetchnąć, czułam się jakby miażdżył mi barki. Słońce paliło niesamowicie, ale przy postoju na dłuższą chwilę robiło się zimno. Zaciskałam zęby i noga za nogą szłam dalej - opowiada.
reklama

Pracuje jako specjalista ds. pracowniczych, mama dwóch córek, pięćdziesięciolatka, która kocha zdobywać górskie szczyty. Uważa, że na spełnianie marzeń nigdy nie jest za późno, a największe przeciwności są w nas samych. KIlka lat temu zdobyła Elbrus - najwyższy szczyt Kaukazu – 5642 m n.p.m. Małgosia Bartczak z Jarocina (Wielkopolska) opowiada o wyprawie życia. Niektórzy znajomi pytali, po co się tam pcha, po co idzie i tak się nie uda, ale ona się tym nie przejmowała.

Wysokość zawsze mnie fascynowała, potrafiłam jako 5-6 letnie dziecko wejść na drzewo, oczywiście najwyżej jak się da, a później wołałam do taty, żeby mnie zdjął – wspomina. – Po zakończeniu liceum wybraliśmy się zimą całą klasą w Karkonosze, weszliśmy na Śnieżkę. Nigdy w życiu nie byłam wcześniej w górach. Przepadłam, miłość od pierwszego wejrzenia. Gdy wróciłam do domu, kombinowałam jakby tam znów wrócić, ale wiadomo – proza życia, nie udało się. Marzenia zostały.

Marzyła, by zdobyć Elbrusa jeden z najwyższych szczytów Kaukazu. 

Dziś już nie umie żyć bez gór, to jej największa pasja. Jednak nie uprawia wspinaczki wyczynowo. Lubi aktywnie spędzać czas, ale bez przesady, żadnego katowania się na siłowni. Ma problem z kręgosłupem i ze stawami, ale się nie poddaje. Kiedy „zrobiła” Gerlach, pojawiło się pytanie, jak zabrać się za Elbrusa jeden z najwyższych szczytów Kaukazu. 

Trzy lata siedział na dnie serducha, w głowie kotłowały się myśli, jak to ogarnąć, jak mnie tam ciągnęło… Po górach chodzę 20 lat, ale nie mam jakiegoś wielkiego doświadczenia, po prostu kocham to, szukam tam samotności, kontaktu z naturą. Czasami jest tak, że po prostu musisz. Pakuję plecak i w drogę.

Tak było z Elbrusem. Najpierw był pomysł, żeby iść solo, ale przerażała ją organizacja, te wszystkie pozwolenia. Na wysokość 3800 m.n.p.m. można wjechać kolejką, ale wyżej trzeba mieć stosowne papiery. Wiza, mnóstwo papierologii, jak to wszystko ogarnąć? Zaczęła czytać, szukać. Aż pewnego dnia 2017 roku, przed Gwiazdką trafiła na Fb na ogłoszenie, że chłopak ze Środy Wlkp. organizuje prywatny wyjazd na Elbrus, zbiera ekipę i są jeszcze miejsca.

Szybka decyzja -jadę! To był najlepszy prezent na święta.

Przygotowanie do wyprawy na Elbrus

Nie przygotowywała się jakoś specjalnie kondycyjnie, codzienna aktywność: rower, spacery, wyjazdy w Tatry. Nie bała się mrozu, choć temperatura spadała tam do -30.

Bałam się jednego - wspomina Małgosia. - Jak mój organizm zareaguje na chorobę wysokościową, czy mnie dopadnie i w jakim stopniu, nigdy nie byłam na takiej wysokości. Dzień wyjazdu, 13 sierpnia 2018 roku, godz. 15.00. Po 14-godzinnej podróży ze Środy Wlkp., w końcu znaleźliśmy się w Terskolu, miejscowości położonej 3 km od podnóża Elbrusa. Piękny i niezwykły krajobraz gruzińskiego i rosyjskiego Kaukazu, pełen soczystej zieleni i okazałej skały zarazem. Zakochałam się.

Położyliśmy się ok. 5 rano i już o 9.00 byliśmy na nogach. W ramach rozgrzewki postanowiliśmy wybrać się pieszo (3 km) do Azau (miejscowości położonej u podnóża Elbrusa), następnie podjechaliśmy kolejką do stacji Mir na wysokość 3350 m n.p.m. i zrobiliśmy pierwszą aklimatyzację wchodząc do stacji Garabashi, na wysokość 3800 m n.p.m.
Podejście niby łatwe, bez trudności technicznych, zwykły trening. Nagle poczułam, że stawiam nogę, a ziemia się ugina – pierwsze objawy choroby wysokościowej. Przeraziłam się, ale Damian – szef wyprawy uspokoił mnie. Kawa w schronisku i zeszliśmy.

Na drugi dzień dojechała reszta ekipy, w ramach aklimatyzacji weszli ponownie na 3800 m n.p.m. Tym razem Małgosi nic nie było. Zeszli. Zostawili w depozycie to co niepotrzebne, stosowne pozwolenia już były gotowe.

Mieszkali w beczkach w Garabaszi

Plecak ważył 35 kg (Małgosia -55 kg). Pogoda była fantastyczna, 30 stopni na dole. Wjechali na 3350 m n.p.m., później wejście na 3800 m m.n.p. i tam spędzili jedną noc w beczkach po paliwie rakietowym, czyli noclegowni. „Pokoje” to jedna prycza dla pięciu osób. Woda do picia ze stopionego śniegu, którą także zalewa się żywność liofilizowaną (sproszkowane jedzenie).

Pierwszego dnia smakuje rewelacyjnie – śmieje się Małgosia.- Trzeciego patrzeć na to nie możesz, ale trzeba jeść coś ciepłego, same batony nie wystarczą. Mieli tam spędzić tydzień. Robili aklimatyzację na 4200 m – wchodzisz wyżej i schodzisz niżej na nocleg.
Podejście ze stacji Mir 3350 m n.p.m. do Garabaszi tzw. beczek na 3800 m n.p.m . było „lajtowe”. Szło się całkiem nieźle – wspomina Małgosia. – Tam zostaliśmy na jedną noc robiąc aklimatyzację do Prijuta 4200 m n.p.m. i z powrotem. Wszyscy czuliśmy się doskonale, więc następnego dnia postanowiliśmy z całym bagażem podejść na nocleg do kontenerów -noclegowni położonych w tzw. Prijut na wysokość 4200 m n.p.m.

Elbrus w całej okazałości. Wchodzą!

To był drugi obóz naszej wyprawy na kolejne 4 dni. Trasa już nie była taka łaskawa, przewyższenie ostrzejsze niż poprzedniego dnia, a nogi grzęzły w śniegu, trzeba było uważać na szczeliny wypełnione wodą. Plecak nie dawał odetchnąć, czułam się jakby miażdżył mi barki. Słońce paliło niesamowicie, ale przy postoju na dłuższą chwilę robiło się zimno. Zaciskałam zęby i noga za nogą szłam dalej – dając z siebie 150 procent.

I w końcu ukazał się Elbrus w całej okazałości, trud, zmęczenie minęły w jednej sekundzie. „Jest….widzę go…mój cel!” Musieliśmy się zakwaterować – kontener, pokój 6-osobowy, trzy piętrowe łóżka, fotel, taras, stamtąd przejście do kuchni. Kontener nie dawał dużo ciepła, ale świadomość, że jak przyjdzie wichura, zamieć, to nie porwie cię z całym dobytkiem - uspakajała. Było potwornie zimno, żeby dojść do kuchni i toalety, trzeba było wyjść na zewnątrz. Żeby zdjąć spodnie, zastanawiałam się trzy razy, czy na pewno mi się chce.
Aklimatyzacja, czyli wchodzenie i schodzenie, trwała jeszcze kilka dni. W końcu podjęli decyzję: Wchodzą!

Elbrus może być śmiertelną pułapką

W środku nocy podjęli pierwszą próbę zdobycia jednej z najwyższych szczytów Kaukazu- góry Elbrus

Pobudka o północy, zamieć, wiatr, poszłam do ubikacji, lód wbijał mi się w policzki. Jednak okno pogodowe pokazywało, że przejdzie. Wyszliśmy o godz. 1.00 w nocy, świata nie było widać. Od początku ruszyliśmy w rakach i uprzężach. Weszliśmy wyżej temperatura -5 st., wiatr 50 km/h, odczuwalna dwa razy niższa. Marzły mi ręce, trochę pomagały ogrzewacze. Im wyżej, tym zimniej. Wchodziłam krok za krokiem, stopa za stopą. Wiatr i lód wbijały się w każdą część twarzy. Brakowało mi powietrza, a podmuchy nie ułatwiały oddychania. Doszliśmy do Skał Pastuchowa 4800 m n.p.m., temperatura spadła do -10 st. , a wiatr nie ustawał. Podczas podejścia na 5100 m n.p.m (początek trawersu), niektóre fragmenty są bardzo strome, temperatura -15 st., przy tym wietrze -30. Jednak nie czułam zimna.

Nagle, na wysokości 5300 m n.p.m nogi i ręce odmówiły jej posłuszeństwa, słabła z minuty na minutę. Nie wiedziała, co robić, czy iść dalej? Pogoda się nie poprawiała, zamieć była coraz większa… Nie mogła pójść dalej! Wróciła.

W sercu czułam żal, złość na mój organizm, że mnie zawiódł. Elbrus nie jest trudną górą przy pięknej pogodzie, ale przy jej załamaniu może być śmiertelną pułapką. Inni też zawrócili. W drodze powrotnej poczułam, że moje ciało jest bezwładne, ale szłam dalej, wiedząc, że z każdym metrem w dół będzie lepiej.

Elbrus - drugie podejście

Postanowili spróbować jeszcze raz. Wyszli tym razem we troje o pierwszej w nocy. Było ciemno, mieli czołówki. Noc była ładna, wiatr słaby. Trzeba było uważać, bo wszędzie dookoła były niebezpieczne szczeliny. Na szczyt jeździły ratraki, turyści wynajmują je za ogromne pieniądze i wjeżdżają na 5300 m n.p.m, bez żadnej aklimatyzacji i tu często ich podróż się kończy. Objawy choroby wysokościowej mogą być bardzo dotkliwe: wymioty, rozwolnienie, praktycznie żadnego kontaktu z taką osobą. Nie warto tak ryzykować, lepiej wejść krok za krokiem.

Poszliśmy dalej, pogoda cudna, niebo gwiaździste. Z każdym metrem milej witaliśmy promienie słońca. Zaczęliśmy podejście do trawersu, a tam nie było żadnych śladów, jedna biała połać śnieżna. Wszystko zawiane po wczorajszej zamieci. Torowaliśmy drogę w śniegu tracąc mnóstwo sił. Cieszyłam się z dojścia na trawers, licząc na to, że będzie mniej stromo i bardziej „odpoczynkowo”. Pomyliłam się – trawers wymęczył mnie najbardziej, był całkowicie nieprzetarty. Ciągnął się długo okrążając wschodni odcinek Elbrusa. Ostatnie kilkaset metrów było łatwe i po płaskim. Zobaczyłam, że zbliża się 5300 m n.p.m.

Była zmęczona, głodna, ale szczęśliwa. Wyszli na siodło na wysokość 5 350 m n.p.m., które jest szerokie i płaskie, stamtąd aż do grani szczytowej jest 300-metrowe bardzo strome lodowo-śnieżne podejście. W pewnym momencie zaczęły się poręczówki. Zrobili krótką przerwę (kawa i baton) przed ostatnim podejściem. Damian, ich szef, zaproponował, aby się powiązali, żeby było bezpiecznej. Odmówiła, musiała iść swoim tempem.

Nie przywiązałam się nawet do poręczówek, kiedy wchodziłam poblodzonej ścianie. Przepinanie się w grubych rękawicach, na mrozie, zajmuje za dużo czasu i traci się niepotrzebnie energię. Postanowiłam, że wejdę „na żywca”. Kiedy dotarłam na wypłaszczenie, myślałam, że to już, że jestem na szczycie. Miałam ze szczęścia łzy w oczach, wtedy Damian mnie „sprowadził na ziemię”, to nie był szczyt, zostało jeszcze jakieś 30 minut.

Kobieta na Elbrusie - spełnienie marzeń

Sił było coraz mniej, brakowało powietrza, ale czułam szczęście nie do opisania, pokonała tę ścianę, pokonała siebie… Była prawie na szczycie. Weszli na płaską, szeroką i bezpieczną przestrzeń i po około 20 minutach pojawił się mały kopiec z króciutkim podejściem i…

Stanęłam na szczycie wymarzonej góry…. łzy szczęścia, radość, że można! Pogoda była wymarzona, piękne bezchmurne niebo, morze gór dookoła i my sami na szczycie. Krótka rozmowa z górą – podziękowałam jej, że tym razem była dla mnie łaskawa, kilka zdjęć i powrót.

Zejście z Elbrusa było trudniejsze niż wejście

Zejście jest dużo trudniejsze niż wejście. Poręczówka przy której się idzie, oddziela od przepaści. Było bardzo trudno, wąskie przejście, tym razem związali się liną i szli krok za krokiem w dół do siodła, wrócili do Prijuta, pakowanie i powrót do Terskola.

Wyprawa na Elbrus okazała się dla mnie wielką lekcją pokory i sprawdzianem. Podjęłam walkę i próbę wejścia w nowych nieznanych mi okolicznościach, przekraczając kolejne granice mojej wytrzymałości. Często to sytuacje ryzykowne i nieprzewidywalne, pozwalają nabrać większego doświadczenia. Chciałam podziękować wszystkim, którzy we mnie wierzyli, którzy mi kibicowali, a szczególnie moim córkom Paulinie i Natalii za wiarę we mnie, że mi się uda. Kocham Was Córcie!

 Na Elbrus poszły oszczędności odłożone na remont mieszkania, koszt dwutygodniowego wyjazdu, bez sprzętu to około 5-6 tys. zł Ale nie żałuje, mieszkanie zdąży jeszcze wyremontować.

Kochasz przygody, podrożujesz? Chcesz się tym z nami podzielić. Pisz na kontakt@magazynona.pl

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama